Deszcz, marzenia i plany

Przyzwyczaiłam się do stanów, w których na mojej liście "chcę" pojawia się dosłownie wszystko. Podczas, kiedy deszcz odgrywa melancholijne utwory na parapecie, ja siedzę, ewentualnie leżę na podłodze i rozmyślam. Marzę. Zawsze tak było. Zawsze byłam tą jedną z wielu, której wzrok kierował się w jeden punkt, a jednocześnie myślami byłam w nieznanych mi miejscach, czasach i przeżywałam najlepsze chwile swojego życia.

Deszcz nadal pada, a ja nadal odlatuję w nieznane. Czekam na czas zejścia na ziemię. Chwilowo pozwalam sobie na życie w świecie, którego nie ma, choć powoli tworzą się fundamenty. Mam czasem wrażenie, że jestem leniwym budowniczym. Bardzo ucieszę się z kolejnych poczynionych kroków, które zastąpią leżnie na obłokach. Muszę wstać, uwierzyć jeszcze bardziej, chwycić za rękę i nie dać się zwodzić. Czekam aż wyjdzie słońce.





Pytanie na śniadanie i głupi tytuł

Obudziłam się dziś z całkiem dziwnym nastrojem, mimo, że do pewnego momentu zupełnie nie wiedziałam, że za rogiem kołdry leżą moje trzęsące się ręce. Spałam krótko, jak na kogoś z zegarkiem pod żebrami. Nie doczekałam nawet budzika. Może to dobrze, muszę w końcu zmienić melodię, bo czasami jednak się zdarza, że spełnia swoją funkcję i budzi mnie, zanim zrobię to sama, a po tak drażniących dźwiękach nawet kawa nie poprawia humoru. I dziś też nie poprawiła. Nie smakowała mi. Mówiąc o niesmacznej kawie, czuje się, jakbym składała zeznania na policji, w pełni świadoma swojej winy. Tak, zawiniłam. Nie smakowała. Przestępstwo. Sto mililitrów napoju życiodajnego spłynęło w zlewie. Pół martwa wróciłam do łóżka. Telefon, bo przecież nie zegarek, kazał się spieszyć. Leżałam więc bardzo szybko i intensywnie. Zmarszczone brwi i szklane oczy upodobniły się do nieba, które rano było wyjątkowo niepewne. W głowie miałam jedno pytanie i jedną odpowiedź. "Co robić?". "To, co chcesz."
Zazwyczaj, kiedy zadaję pytanie, uzyskuję odpowiedź. Za to lubię rozmowy z samą sobą. Z innymi też działa, próbowałam. Zadaję pytanie. Chwila oczekiwania, domyślań, przypuszczeń, rozmówca odbiera wiadomość, skomplikowane przewody przekazują ją do mózgu, kolejna chwila i jest. Jest odpowiedź. Ulga. Ciśnienie powoli schodzi, wszystko staje się jasne.
Dziś zadałam sobie pytanie. Po przebudzeniu. Razy milion. Odpowiedź była prosta, ale chyba niewystarczająca. Ciśnienie nadal za wysokie, zapowiadało się na deszcz. 
"Powinnaś już wiedzieć..." Przecież ja wiem już od dawna! Wiem, co robić. Chcę zdać już ten egzamin dojrzałości, który nie ma nic wspólnego z maturą. Chcę zaznaczyć tą cholerną odpowiedź, ale nie ma jej w arkuszu. Co autor miał na myśli? Nie chcę zaznaczać odpowiedzi wymyślonych przez kogoś innego. Mam swoją interpretację i swój plan wydarzeń. Wiecie o czym mówię? Mam plan na życie, który nie zgadza się z kluczem, ale to wcale nie oznacza, że nie zdam.
Po południu wyszło słońce.


Polubcie mnie na fejsie, żeby być na bieżąco. Niedługo będzie kubek do wygrania.

Rejs.

Przede mną czas wielu decyzji, niektóre z nich są już w połowie podjęte, a przed innymi się bronię. Czas wyzwań. Mam czasem ochotę zamknąć oczy i przestać słuchać. Chwycić za ster. Nie zawracać. Wystarczyłoby wyłączyć silnik i dać się ponieść falom. Dryfować w zgodzie z naturą, z porywami wiatru i serc. Rytm krwi tętniącej w żyłach zrównać z wodą uderzającą o burtę. Nie bać się sztormu, bo czy można bać się samego siebie? Ktoś każe wyciągać liny, brzeg jest blisko, ale przecież zawsze będzie. Ten czas jest oceanem z każdej strony otoczonym portem. Zanim dotrę, chcę jeszcze przez chwilę zatrzymać w płucach powietrze. Kiedy i gdzie wyrzuci mnie ta łajba? Tylko wiatr wie.






Opowieści

Jestem pisarką. Przepraszam, byłabym, gdybym nie była chaosem. Wiem, co chcę napisać, wiem nawet jak, wiem... zaczynam, już chcę chwycić narzędzie ilustrujące moje myśli, składające je w rząd uniwersalnych znaków. Milimetry dzielą nas i... koniec kariery. Zamykam nienapisaną książkę, kończę niezaczętą notatkę. Tyle samo razy chciałam, ile nie mogłam. Niepojęta ilość słów, historii, ba, nawet mądrości, toczy się w mojej głowie codziennie, przelatując drobnym druczkiem przez widnokrąg. Nie mogę ich dogonić. Zaczęłam nawet biegać, myślałam, że kondycja się poprawi, pogonimy się trochę dla zabawy, a pod koniec dnia będę mogła zebrać wyczerpane myśli z podłogi i ułożyć je na swoich miejscach. Może gdybym nauczyła się tresować, to wieczorami same przychodziłyby do mnie i grzecznie, jedno za drugim, druga po trzeciej, zapełniałyby strony i wersy im przeznaczone, ale... nie. Jestem chaosem. Kiedy wiatr dmuchnie w niebieski kwiat, rozsieje go po całym polu, to po zimie nie przebiją się przez śnieg kolorowe plantacje chabrów. Nie. Tylko niebieskie. Niebieskie pole niebieskich chabrów. Dlaczego niby moje słowa, które nie wiadomo skąd mnożą się i powielają, miałyby być uporządkowane? Z chabra chaber, z chaosu - chaos. I całkiem fajnie, kiedy z rozczochranej głowy chwiejnym krokiem wychodzi bałagan. Sęk w tym, że właśnie... nie wychodzi. Fale uderzają o brzeg, gałęzie łamią się od wiatru, zbiera się na burzę. A to wszystko w mojej głowie. O dziwo, nie doskwierają mi żadne bóle. Tylko czasem trzęsą się ręce, gdy przychodzi ochota na wylew słów, wchodzę do środka bezładu i gonię. I nie mogę złapać. Pozostaje tylko czucie przekazywać wiatrem.







Szklane kulki




Kiedy myślę o ostatnich dniach, mam w głowie co najmniej taki sam nieład, jak na niej (patrz: zdjęcie wyżej). Wstaję przed 7, jem śniadanie, piję kawę, robię co mogę, wychodzę. Chciałam pracę i mam. Jakąkolwiek, na wakacje - mam. Chyba powinnam podziękować Bogu za taki dziwny dar. Nie muszę błagać na kolanach. Wystarczy ciche "proszę" w głowie i mam wszystko. Kiedyś tak nie było, ale z czasem zaczęłam trochę wymagać. Chciałam być silniejsza, pewna siebie, odważna kiedy trzeba. Uśmiechałam się do innych, ale chciałam zacząć uśmiechać się do siebie.
A kim ja jestem? Jestem każdym wspomnieniem. Każda łza, radość, każdy krok do przodu i w tył, każda naiwność i zaufanie, każdy uścisk dłoni i niezrozumienie, każda miłość i nienawiść, której nie ma - to cegły, które mnie zbudowały. Taką, a nie inną. Kiedyś mówili gdzie mam iść, co robić, na co patrzeć. Nadal mówią. A ja nadal ukradkiem składam prośby i po cichu przemycam to, co dostaję od życia. Chowam je w kieszeni, blisko serca. Jest ktoś, przy kim ostrożnie mogę je wyciągnąć, tak jak dawniej z kieszeni wyciągało się szklane kulki i powiedzieć: "Zobacz, byłam dziś sobą. Przez cały dzień!". Nie chciałam nigdy róż, prezentów i nazywania księżniczką. Chciałam człowieka. Nie na własność, tylko obok, z ramieniem pozwalającym na oblanie łzami, z oczami wchłaniającymi każdą szczerość, z sercem.
Teraz, kiedy mam już kogo trzymać za rękę, myślę, gdzie mam zaprowadzić moje i trochę czyjegoś "ja". Miliony "chcę" krzyżują swą drogę z "muszę", po czym zostają zdeptane przez wielkie i ciężkie "nieprawda". Próbuję się przedrzeć przez ten tłum i zrzucić z siebie wszystkie obce drogowskazy. Nie twierdzę, że wskazują zły kierunek. Są po prostu czyjeś. Nie moje. A ja po raz kolejny chcę. Nie jestem naiwna, wiem że będą deptać, kusić, oszukiwać, kazać przestać, ale... ten mur już stoi, zwarty, cegła przy cegle.
Szczęście jest warte każdej porażki, a poszukiwanie, nawet kiedy zbacza się w najciemniejsze zakątki, nigdy nie jest na tyle niebezpieczne, żeby nie było warto. Idę dalej.








Szczawnica

Jestem towarzyska inaczej.
Bardzo lubię ludzi. Lubię spędzać z nimi czas, lubię kiedy są obok. Chciałabym umieć to pokazać, ale jak na przekór zazwyczaj trzymam "bezpieczną odległość" od grupy, oczy kieruję w nieznane tereny i wciskam off. Obserwuję. W rozmowach też wolę być słuchaczem, mimo, że w głowie mam pokłady niewypowiedzianych słów. Koślawo złożone zdania i zająknięcia wolę zostawić pod czupryną. Za to lubię pisanie. Pozwala na bezpieczne filtrowanie myśli i zmianę niedopasowanych słów. To takie trochę okłamywanie. Bardziej szczera byłabym pisząc z błędami, zapominając o przecinkach, dużych literach i innych koniecznościach...ale możecie mi zaufać. Poniższe zdjęcia nie kłamią. Co prawda nikt nie stał z aparatem, kiedy męczyłam się przez dwie godziny podróży, ale kiedy już odzyskałam siły, stanęłam za szkiełkiem i starałam się wyłapywać to, co uznałam za warte zobaczenia raz jeszcze. 

















 Jestem na zdjęciu, łał!
 Chwilowo byłam szefem miniaturowej kuchni. Co prawda, moja cukinia nie miała poparcia u innych (z wyjątkiem lub dwoma), ale ja byłam spełnionym kucharzem, bo było zdrowo i jak dla mnie, smacznie.





Droga, nie cel

Śniła mi się łąka, na której rosły marzenia.
Codziennie wraz ze świtem wyciągały się prężnie ku niebu i żywiły słońcem. Obraz dziewiczych latorośli osadzony w ramie świata, po którym można było postawić bosą stopę. Nie wiadomo do kogo należały kwiaty. Można się jedynie było domyślać. Jeśli ktoś się nie bał, że kradnie czyjeś marzenia, to zrywał, czego zapragnęła dusza i zabierał je dla siebie. Byli tacy, co wchodzili, zabierali jedno i zasadzali je we własnych ogródkach. Dbali o nie, karmili, pozbywali się niepotrzebnych chwastów i codziennie wyglądali przez okno, by zobaczyć, jak na ich własnych oczach marzenie wypuszcza kwiat. Byli tacy, co zrywali całe mnóstwo, ale zapominali je pielęgnować i marzenia powoli zaczynały więdnąć, ale i tacy, którzy nigdy nie weszli na łąkę. Ci zaś dzielili się na tych, którym gdzieś o uszy obiło się, że jest ona ogrodem spełnienia, ale nie dowierzali, trochę się bali, a tych, którzy zdjęli już buty nazywali głupcami. Pozostali, którzy nie postawili stopy na łące to stwierdzony niedobór wiary i brak odporności na strach.
Śniła mi się łąka do której prowadziła długa, udeptana przez wcześniejszych wędrowców ścieżka.
Stałam na niej.
Z dziecięcą ciekawością odwróciłam się za siebie, ale mój wzrok szybko wrócił na właściwy tor. Zobaczyłam obraz całej mojej podróży, od pierwszego dnia życia. Oczy zaczęły się bardziej błyszczeć. Nie był to błysk, który pojawia się u dziecka na widok cukierków. To promienie słońca odbijające się w niebieskiej tafli łez. Jednak mięśnie twarzy znalazły gdzieś siłę, by unieść kącik ust na kształt uśmiechu.
Byłam dokładnie w połowie drogi.
Nie wiem kim byłam wtedy. Obudziłam się. Teraz jestem tą, która wierzy. Sen nadal trwa. Nieśmiało sprawdzam, czy róża, którą chcę zerwać nie ma przypadkiem kolców. Czy nie jest to chwast, który do bólu przypomina kwiat. Ostrożnie stawiam kolejne kroki. Czasem, jeśli trzeba, cofam się lekko w tył, ale mój drogowskaz uparcie wskazuje marzenia.
Jestem na dobrej drodze.

Zdjęcie z 2012 roku.


O moim zmyślonym świecie


Mam czasami wrażenie, że wymyśliłam sobie świat. Ciężko o tym pisać.
Wymyśliłam sobie świat. Wymyśliłam sobie radość ze świeżego powietrza i trzymania za rękę, z zapachu skoszonej trawy, głaskania po policzku, palącej się świeczki, zielonej butelki, chodzenia przed siebie. Wymyśliłam sobie, że marzenia się spełniają. Że je spełnię. Wymyśliłam sobie świat.
Czasem zapominam, że to tylko twór mojej wyobraźni. I jestem. Zamknięta w pudełku z jednym, małym otworkiem, wpatrująca się dniami i nocami w to, co przez niego widać. Jak dziecko siedzące przed telewizorem, oglądające kolejny odcinek ulubionej kreskówki. Tylko czy dziecko wie, że nigdy realnie nie przytuli Uszatka przed snem? Chyba o tym nie myśli. Co wieczór tuli miękkiego misia przez ekran telewizora. I jest szczęśliwe. Ma taką ogromną moc - umiejętność szczerej radości.
Ja tak mocno ściskam swoje marzenia. Jak maskotkę, bez której dziecko nie potrafi zasnąć. Zasypiam s uśmiechem na ustach. Codziennie. Z tym, że jestem chyba bardziej naiwna, niż wszystkie dzieci świata. Ja naprawdę wierzę, że bajka stanie się rzeczywistością. Ludzie bardzo często okłamują mnie, że życie wcale nie jest takie piękne. Mówią o robieniu rzeczy, których wcale nie lubią, ale podobno tak trzeba. W życiu trzeba robić rzeczy, których się nie lubi, by dostać dużo papierowych karteczek z cyferkami. Za te świstki można dostać nowe buty i kolejne nowe dżinsy. I naszyjnik, tak lśniący, żeby wszyscy widzieli, że karteczki można spożytkować bardzo pięknie. Mówią o złości, nienawiści. Oceniają i oczerniają.
Nie rozumiem tego. Nigdy nie zrozumiem zła, ale na szczęście w moim świecie go nie ma. Kiedy wracam do niego, po wycieczce do normalności, trochę się dziwię, trochę nie rozumiem, trochę jestem pod wrażeniem tego, co mnie spotkało. Jak po każdej innej wycieczce, "wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej". W moim pudełku z dziurką.
Nie chcę się zestarzeć. Owszem, chciałabym kiedyś spróbować mieć sześćdziesiąt lat, wnuki i bolący kręgosłup. Chciałabym spróbować wszystkiego. Życia. Ale chciałabym też zawsze pozostać człowiekiem-dzieckiem, ze swoim światem i soczewką, przez którą patrzę na każdy dzień. Chciałabym, aby papierowe banknoty służyły tylko do handlu wymiennego, chciałabym łykać powietrze, jak spragnione dziecko, chciałabym trzymać za rękę i nigdy nie puszczać. Wyjść z pudełka i jak bystra mała dziewczynka stąpać po dorosłym świecie. I uśmiechać się do wszystkich ludzi. I powiedzieć im na końcu: "Nie mieliście racji. Było pięknie."